Opowiadanie IV

Wtorek, 17 kwietnia 1973 roku.
Komenda Milicji. 
- Nic nie mogłem zrobić – sierżant Mgłosiek bezradnie rozłożył ręce. – Wie pan, kapitanie, jak oni się panoszą.
Komenda Powiatowa Milicji mieściła w budynku po przedwojennym lokalu „Bomboniera”. Szymańskiemu wydawało się czasem, że wyczuwa jeszcze klimat spotkań towarzyskich, a ukryte w ścianach zapachy reklamowanego w okresie międzywojennym specjału - golonki z kapustą,   nadal czekają na lepsza okazję. Początkowo wydawało się, że nazwa „Bomboniera” pozostanie na stale w pamięci mieszkańców, jako określenie tego gmachu. Wkrótce jednak wyparło je inne, zdecydowanie mniej odpowiadające Szymańskiemu – „gubernia.” 
Od dawna budynek był za mały na potrzeby zwiększającej swoje zadania milicji i służby bezpieczeństwa. Mówiono o konieczności wybudowania nowego, okazałego gmachu z dużym terem na parkingi i strzelnicę. Na razie jednak do dyspozycji funkcjonariuszy pozostawały tylko małe pokoje i wąskie korytarze.
- To nie twoja wina. Wiem, że nie mogłeś nic zrobić – Szymański chodził wściekły po niedużym gabinecie. – W dupę wejdzie każdej kreaturze, która jest na szczycie. Nie wiem, czy tego ich tam uczą? Jak zrobić karierę? 
- Takie mamy w dzisiejszych czasach anomalie: żeby zrobić sobie plecy, trzeba włazić komuś w dupę.
- Dobra, bo się zagalopujesz, Mgłosiek! – warknął kapitan. Nie był w nastroju do żartów. – Jest kilka dziwnych aspektów tej sprawy. Zanim zabiorą ją nam koledzy z Poznania, albo ubecy, musimy ją rozwiązać. Pierwsza kwestia: po jaką cholerę spotkał się z księdzem? Nie wyglądał na osobę szukająca wsparcia duchowego. I druga sprawa: co skłaniało Plowczyka do podróży po kraju? Sprawdź ostatnie trasy jakie odbył. Gdzie był, gdzie spał, z kim się spotykał? A wiesz, coś mi wpadło do głowy. Sprawdź, czy tam też spotykał się z duchowieństwem.
- Tak jest. Agata Plowczyk wspominała o kilku miejscowościach. O resztę wypytam Rupeckiego, jako asystent powinien mieć notatki z marszruty swojego pryncypała.
- I to w trybie natychmiastowym. Spróbuj też dowiedzieć się czegoś o denacie. Co robił w czasie wojny i zaraz po wojnie? Czy miał wrogów? Zastanawia mnie, że nosił się jak co najmniej pierwszy sekretarz. A sposób zamordowania bardziej przypomina mi zemstę, niż przypadkową napaść. Zresztą co on, do cholery, robił w nocy na ulicach Gostynia?
- Puszczę chłopaków żeby powęszyli, ale to musi być delikatnie, bo Wojar nas obserwuje. Nie chciałbym stracić pracy za byle potknięcie. 
Mgłosiek machnął ręką, co mogło być odebrane jako zasalutowanie i wyszedł. Przez chwilę, zanim zamknęły się drzwi za sierżantem, do gabinetu wtargnęły odgłosy pacyfikowania protestów jakiegoś pijanego, który zdecydowanie twierdził, że wypił jedynie dwa piwa i należy natychmiast odwieść go do domu. Kilka charakterystycznych głuchych plasknięć zmieniły protesty w pojękiwanie, urwane trzaśnięciem drzwiami. Szymański został sam. 
Podszedł do dzbanuszka z esencją herbaty, wlał trochę do szklanki i dolał gorącej wody. Cukierniczka znów była pusta, więc nawet nie sięgnął po łyżeczkę, żeby zamieszać płyn. Herbata nie wyglądała apetycznie, a jej zapach był trudny do określenia. Podobnie smakowała. Szymański z obrzydzeniem odsunął szklankę. Dzień zaczął się fatalnie, a teraz nawet drobiazgi wyprowadzały go z równowagi.
Wiatr uderzył z siłą w szyby, jakby chciał wedrzeć się do pomieszczenia i porwać ze sobą wszystkie sprzęty. Szymański chwilę szarpał się z uciekającą firanką, która chyba jeszcze pamiętała czasy Bieruta, po czym zamknął okno. Chwilę później wiosenna ulewa na zaczęła się n dobre, przykrywając ciemną pomroką. Szymański włączył lampkę na biurku.
Sprawa morderstwa mogła być szansą dla niego szansą na awans, ale dużo bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że Wojar zrobi wszystko, żeby zdyskredytować. Westchnął. Trzeba natychmiast zacząć działać. Zebrać informacje. Przede wszystkim porozmawiać z recepcjonistką. Wcisnął przycisk połączenia z sekretariatem, ale telefon milczał. Zirytowany wyszedł z pokoju.
- Zosiu, nie masz się czego bać. Nie ma duchów – sekretarka, pani Ulka, jak zwykle wisiała na telefonie rozmawiając z córką. Od kiedy udało się jej załatwić, dzięki koneksjom komendanta, telefon dla siebie, wykorzystywała każda okazję, by cieszyć się możliwością korzystania z tego cudu techniki. – Możesz wracać koło fary. Nie ma żadnych białych duchów… duchy nie wylatują z okien wieży kościoła… Coś wam się wydawało… 
- Hmm – Szymański już od dłuższej chwili starał się zwrócić na siebie uwagę.
- Tak, panie kapitanie? – sekretarka zasłoniła dłonią słuchawkę.
- Proszę połączyć mnie z recepcją Hotelu Polonia – warknął. - Teraz!
Wracając do gabinetu nie omieszkał dać wyraz dezaprobaty głośno trzaskając drzwiami. Był zły. Zły na sprawę, która zburzyła mu pielęgnowany, prowincjonalny spokój. Zły na Plowczyka, że idiotycznie dał się zabić na jego terenie. Zły na siebie, że wpadał w gniew z byle powodu. Tak jak przed chwilą.
- Łączę z Hotelem Polonia – głos pani Ulki był uprzejmy, ale chłodny. 
- Dzień dobry, panie kapitanie – rozpoznał recepcjonistę, z którym rozmawiał wczoraj. Czy oni pracują po dwanaście godzin?
 - Mam do pana kilka pytań, a nie chciałem tylko dlatego wzywać pana na komendę – spróbował być miły. – Czy widział może pan, że w poniedziałek ktoś opuszczał hotel między ósmą a dziesiątą wieczorem?
- Trudno mi powiedzieć – Marian Duda odpowiedział po chwili wahania. – Ja nie widzę, kto wchodzi i kto wychodzi. Często wychodzę z recepcji. Robię naprawy. Od soboty usuwałem awarię sieci telefonicznej. Kopali coś przed hotelem i uszkodzili kabel. Telefony działały tylko między pokojami. Dopiero przed chwilą udało mi się zlokalizować urwany przewód i naprawić. Musiałem też wymienić kran w pokoju numer trzy. Zawsze coś się znajdzie. Ale słyszałem radio u państwa Plowczyków. Głośno się śmiała. Też lubię tę audycję Marcina Wolskiego w „Trójce”. Ale przecież nie wejdę do pokoju gości, żeby posłuchać.
- Jest pan człowiekiem inteligentnym. Czy zauważył pan, coś dziwnego w zachowaniu państwa Plowczyków.
Znowu chwili ciszy w słuchawce. Szymański już myślał, że znów awaria sieli telefonicznej spowodowała przerwanie rozmowy, kiedy Duda odezwał się ponownie.
- Wie pan, kapitanie, nie powinniśmy mówić źle o tych, co nami rządzą – mówił powoli zastanawiając się nad każdym słowem. – Ale tu mówimy o ludziach, a nie o Partii. No i w sprawie o zabójstwo. Więc ten Plowczyk to był ostatni cham. Mieli pieniądze. I to takie, o jakich ja nawet nie śniłem. Ale między nimi nie było dobrze. Ja tylko widziałem, że kiedy wchodziła z nim po schodach, to nie odebrał od niej walizki, a kiedy na chwilę zatrzymała się na szczycie schodów, to pchnął ją, bo mu zastawiała drogę.
- Widział pan jak się wprowadzali do pokoju? Czy mieli tylko walizki?
- A co mieli jeszcze mieć? – zaśmiał się recepcjonista. – Rower ze sobą nie wieźli. 
- No raczej – kapitan udał, że rozbawił żart. – Czy może mnie pan połączyć z panią Plowczyk?
- Oczywiście – Duda przeszedł na ton służbowy. – Łączę.
Szymański początkowo planował porozmawiać z żoną zabitego w hotelu. Ale po pierwsze nie wiedział, że Plowczyk, pewna parasola ochronnego gwarantowanego przez Wojara raczej go spławi. A po drugie… wlał popijać nawet najgorszą lurowatą herbatę w ciasnym gabinecie, niż narażać się na przemoczenie w zimnym deszczu. 
W słuchawce  odezwał sygnał przełączania i po chwili usłyszał głos Agaty Plowczyk.
- Halo!
- Dzień dobry. Kapitan Marek Szymański. Komenda Milicji Obywatelskiej w Gostyniu. Czy możemy zamienić kilka słów.
- Już z panem rozmawiałam – chłód w głosie mógłby zmrozić nawet polarne niedźwiedzie. – I nie mam najmniejszej ochoty kontynuować. Nie wiem czy pan pamięta, ale właśnie straciłam męża. Pakuję się i wracam do domu, do Poznania.
- Bardzo proszę, żeby pozostała pani jeszcze trzy dni – zaczął.
- Chyba pan żartuje? – przerwała mu. – Pan mnie więzi? Nie mam zamiaru pozostać tu ani dnia dłużej.
- Proszę się nie denerwować – Szymański starał się uspokoić swoją rozmówczynię. – Staramy się potraktować panią szczególnie. Dziś porucznik Wojar zwolnił panią z przesłuchania, ale my musimy mieć pełną dokumentację. Wyślę jutro do pani, do hotelu, sierżanta, żeby spisał zeznania. Możemy się umówić, że jeżeli wszystko w papierach będzie w porządku, to pojutrze, w czwartek może pani wracać do Poznania. Chyba niecałe dwa dni, to aż tak dużo, prawda? 
W słuchawce odpowiedziała mu cisza. Już wydawało mus się, że Agata Plowczyk rzuciła słuchawką, ale usłyszał jej westchnienie. Musiał kuć żelazo póki gorące.
- Oczywiście wiem, że nie mam prawa tego od pani wymagać. Mogłaby pani wyjechać choćby natychmiast, ale wówczas sprawę przejęłaby któraś poznańska komenda – łgał jak najęty – i wszystkie wyjaśnienia należałoby złożyć od nowa. Więc jeżeli może pani jeszcze wytrzymać te symboliczne czterdzieści osiem godzin, to byłbym wdzięczny.
- W czwartek o siódmej wieczorem wyjeżdżam. A jutro niech najpierw ten sierżant zadzwoni i się umówi! 
Trzask słuchawki z impetem odkładanej na widełki nie poprzedziła żadna forma pożegnania. Ale Szymański zatarł ręce z zadowolenia. Zyskał dwa dni. Bardzo pracowite dni. Musiał umówić się na jeszcze jedno spotkanie. Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je.
- Pani Ulko, proszę mnie połączyć z pierwszym sekretarzem.
- Z towarzyszem Edwardem? – oczy sekretarki stały się wielkie jak pięciozłotówki z rybakiem.
- To chyba się pani nie uda – roześmiał się. – Z naszym pierwszym sekretarzem, towarzyszem Chałupką. 

You have no rights to post comments

Related Articles