Prolog

Prolog

Poniedziałek, 16 kwietnia 1973 roku.
Gostyń, ul. Zjednoczonego Ruchu Ludowego.
- Na pewno chcesz iść w tym błocie? – dziewczyna z rozpaczą spojrzała na swoje nowe czarne botki. Późna wiosna 1973 roku nie szczędziła opadów. Zima trzymała długo i ziemia nie zdążyła jeszcze przyjąć roztapiających się zwał śniegu, gdy zaczęły się marcowe deszcze. Ulice wypełniało błoto i kałuże, a przejeżdżające sporadycznie samochody zdawały się nie zauważać przechodzących ciasnymi chodnikami ludzi. Tym bardziej młodych. W efekcie Zosia ze swoim starszym bratem, po pierwszym kontakcie z wylatującą spod kół auta na pół metra w górę lodowatą breją,  postanowili jak najszybciej opuścić niegościnne okolice ulicy PPR-u i przejść skrótem.
- Zawsze chodziliśmy przez Gawrony, to teraz też się przecież nie zatopimy w tym błocie – wzdrygnął ramionami Adam. Był wysokim, czternastoletnim chłopakiem, z modnie rozwichrzoną czupryną. 
- Ale nie po roztopach. I po ciemku – Zosia nie była przekonana.
Zaczynał zapadać zmierzch i światła samochodów wyjeżdżających z ulicy Zjednoczenia Ruchu Ludowego skręcając w PPR-u odbijały się w kałużach między drzewami ścieżki zwanej popularnie Gawrony. 
- Chodź, zdążymy zanim całkowicie się zrobi się ciemno.
Krukowate przywitały ich głośnym skrzekiem. W gałęziach musiało mieszkać, co najmniej kilka stad.  – Ciekawe, czy to już „nasze” gawrony, które wróciły z południa, czy to też jeszcze te wschodnie, ruskie – pomyślała Zosia. Jakoś wszystko, co dotyczyło wschodu, budziło w niej negatywne skojarzenia.
Parę razy nie udało się jej ominąć błotnistej pułapki i już po chwili poczuła nieprzyjemne chlupanie w bucie.  Z ulgą powitała widok wyłaniającej się zza konarów drzew budynek gotyckiej fary. Stąd do domu na ulicy Wolności był już bruk i szerszy chodnik.
Potężna bryła średniowiecznego kościoła kryła cieniem okoliczne łąki. Jak czarna dziura, o której ostatnio czytała w „Świecie Młodych”. 
Nagle jej noga trafiła na okrągły kamień ukryty pod cienką warstwą błota. Zamachała żałośnie rękami w powietrzu pewna, że za chwilę z wielkim klapnięciem trafi w środek wydeptanej końskimi podkowami dziury. W ostatniej chwili poczuła, jak silna ręka Adam chwyta ją za kołnierz kurtki.
- Dziękuję – westchnęła kurczowo trzymając się ramienia brata. – Mama by mnie zabiła za ubrudzoną spódnicę. Niedawno udało się jej dostać materiał, za załatwienie dla sklepowej wiejskiej szynki od rodziny z Małachowa…
Urwała, bo poczuła, że chwyt, który ją podtrzymywał zelżał. Zdążyła jeszcze wystawić ręce, zanim rozległo się charakterystyczne chlup i jej dłonie zanurzyły się w lodowate błoto. Księżyca odbijał się w zmąconej wodzie.
- No nich cię diabli wezmą! Zwariowałeś! – krzyknęła wściekła.
Ale brat nie zwracał na nią uwagi. Stał nieruchomo wpatrzony w okna gotyckiej wieży. Oderwała się od ziemi i wycierając dłonie kraciastą chusteczką spojrzała na miejsce, w które wpatrywał się brat. Na chwilę zamarła. W wąskich oknach gotyckiej wieży co jakiś czas pojawiało się stłumione światło. 
- Adam, co to? – wyszeptała przerażona wskazując w stronę kościoła.
- Nie wiem.
- Może ksiądz albo organista?
- Wtedy by po prostu włączyli światło na całej wieży. A tu miga tylko w pojedynczych oknach – Adam pokręcił głową.
- Zjawy? Duchy zmarłych, którzy kiedyś leżeli pod posadzką kościoła?
 Chłopak wzruszył ramionami. Za nic nie mógł przyznać, że wierzy w duchy. Albo, że się boi. 
- Nie ma duchów. Pewnie to elektryk, który naprawia awarię prądu – wymyślił na szybko logiczne wytłumaczenie.
W tej chwili coś białego wyleciało z okna wieży i ciężko opadło na ziemię. Zofia z krzykiem rzuciła się do ucieczki.

 

You have no rights to post comments

Related Articles