Dom Partii - siedziba PZPR. Ul. gen. K. Świerczewskiego.
Budynek z zewnątrz nie robił wielkiego wrażenia. Owszem wyróżniał architektonicznie, szczególnie w porównaniu do budowanych jak najtaniej, kwadratowych domków zwanych jednorodzinnymi, choć mieszkały w nim najczęściej trzy pokolenia.
Za to po wejściu do wnętrza natychmiast można było wyczuć iście pałacowe aspiracje użytkowników. Przez chwilę kapitan poczuł się jak średniowieczny chłop wchodzący ze swojej drewnianej, ciasnej chatki, gdzie głową odzierał o powałę, do ogromnego gotyckiego kościoła. Z szarości swojej biedy wchodził w świat, gdzie jego zmysły szalały. Pełnego gier światła w witrażach okien, niecodziennych zapachów kadzidła, sklepień ciągnących się prawie do nieba i czegoś, czego nie doświadczał gdzie indziej – muzyki organowej, która prawie unosiła go na wyżyny niebios.
Tu poczucie bycia w innym świecie, będącym czymś lepszym, dostępnym tylko dla wybranych, też było odczuwalne. Olbrzymi hol zajmował większą cześć parteru. Oczywiście maksymalnie pokrytego marmurowymi dodatkami, od których odbijało się wielkie popiersie Lenina. Całość stwarzała wrażenie potęgi władzy i futurystycznej nowoczesności. Panująca cisza, przerywana tylko pojedynczymi dźwiękami odbijającymi się echem w prawie pustej przestrzeni, powodowała, że starał się, by jego obcasy nie stukały po błyszczącej posadzce.
- Do towarzysza sekretarza – podszedł do utlenionej blondynki z zacięciem piłująca paznokcie. – Marek Szymański.
- Szymański? – kobieta nawet nie podniosła na niego wzroku. – Towarzysz Chałupka jest zajęty.
- Byłem umówiony – nie był w mundurze i sekretarka po prostu go ignorowała. Mógł, co prawda, zareagować ostro, ale chciał jeszcze porozmawiać o wizycie Plowczyka u jej szefa.
- Tak? – raczyła ponieść głowę.
- Może pani sprawdzić. Kapitan Marek Szymański. Ale nie musi się pani spieszyć – położył na biurku tabliczkę czekolady Amatorska z ZPC im. 22 lipca, czyli przedwojennego Wedla. – Pani…?
- Dorota – po raz pierwszy uśmiechnęła się i spojrzała na niego przychylnie. – Dziękuję za słodkości. Nie powinnam, przecież. Ale cóż… Zaraz zapytam, towarzysza sekretarza, czy jest już wolny.
- Mam czas, pani Dorotko – uśmiechnął się przymilnie. – Wolę chwilę z panią jeszcze chwilę porozmawiać. Towarzysz sekretarz pewnie za chwilę sam wyjdzie zobaczyć, czy ktoś nie czeka.
- Teraz odbiera telefon za telefonem. To z Poznania, to znowu z Warszawy. Pewnie z powodu śmierci tego Plowczyka – skrzywiła usta.
- Nie polubiła go pani?
- Był niemiły.– przełamała kawałek czekolady i powoli włożyła sobie w usta. - Nie taki jak pan, kapitanie.
- Był sam?
- Tak – na pomalowanych na czerwono ustach pozostał kawałek czekolady. – Do sekretarza przywiózł prezent, ale o mnie już nie pomyślał.
- Prezent?
- No wie pan – podawałam kawę, jak akurat otworzył neseser i wyjmował taka kwadratową butelkę z czerwoną naklejką.
- Whisky pewnie?
- Ja tam się na tych alkoholach zachodnich nie znam. On pewnie tak, jak tam ciągle jeździ.
- A skąd pani Dorotko wiesz, że on taki obyty? Opowiadał o swoich wojażach?
- A nie, ale jestem spostrzegawcza. Goście towarzysza sekretarza, często pamiętają o mnie. O, pan kapitan, wiedział jak się zachować. No i przyznam się, że spojrzałam w neseser, bo myślałam, że ma tam prezent dla mnie. A tam nic! Bezczelny typ. Tylko trzy paszporty i jakiś prospekt hotelu. Chyba w Holandii, bo wiatraki tam były. Bo moja sąsiadka, panie kapitanie, ma rodzinę w Belgii, to niedaleko jest i oni…
Szymańskiemu nie dane było dowiedzieć się losów rodziny sąsiadki pani Dorotki, bo rozdzwonił się telefon na biurku. Zrobiła przepraszającą minę i podniosła słuchawkę.
- Tak, towarzyszu sekretarzu, właśnie przyszedł. Już prowadzę. Oczywiście robię już kawę.
Odłożyła słuchawkę, wstała i skinęła na milicjanta.
- Towarzysz Chałupka zaprasza.
Tadeusz Chałupka okazał się niskim, łysym człowiekiem z dużą nadwagą. Opięta na brzuchu biała koszula rozchylała się przy każdym ruchu ukazując siwe kępki włosów. Na widok wchodzącego kapitana odsunął na bok sterty dokumentów i wyszedł naprzeciw,
- Kapitan Szymański, nareszcie mamy okazję się poznać – wyciągnął na powitanie rękę.
Miał ciężki oddech przesiąknięty papierosowym dymem i alkoholem. Była dopiero dziesiąta rano, więc albo dygnitarz partyjny był po wczorajszej ostrej libacji, albo był wielkim fanem alkoholi wszelakich, skoro zaczynał dzień na wesoło.
- Pani Ulka zaraz poda nam kawę. Prawdziwą kawę, a nie te palone śmieci, co sklepie od biedy się czasem kupi. Choć w „konsumach” też pewnie macie trochę lepszy towar – zaśmiał się rubasznie. – Pewnie, przyszliście porozmawiać o zamordowanym? Od rana telefony mi się urywają w jego sprawie. Jakby co najmniej ambasadorem Związku radzieckiego był!
- Nie lubiliście go, towarzyszu?
Chałupka nie odpowiedział od razu. Podszedł do starej, dębowej szafy, która zupełnie nie pasowała do nowoczesnego charakteru pomieszczenia i wyjął z niej sporą butelkę.
- Może skończymy z tą oficjalną formą. Wielu nas tu w mieście nie ma, więc musimy trzymać się razem – nalał do dwóch szklanek i podał jedną Szymańskiemu – Tadek jestem.
- Marek – Szymański stuknął się szkłem.
Nie był przyzwyczajony do whisky. Smakowała tylko trochę lepiej niż denaturat, którym nasączano watę i przykładano mu na bolący ząb, kiedy był dzieckiem.
- Plowczyk zamieszkał w hotelu… Nie zaprosiłeś go do siebie?
- Nie miałem zamiaru! Nie z nim! – Chałupka ponownie nalał do szklanek i przerwał na chwilę, czekając aż sekretarka postawi kawę na stole.
Miał rację. Aromat napoju różnił się znacząco od zmielonych, ogólnie dostępnych ziaren Extra Select.
- Marek, on był już przegrany. Miałem się z nim bratać? I też iść na odstrzał? Wiesz jak Gierek i jego ekipa odsunęli od władzy Gomułkę, to wsparł go wtedy Moczar i jego grupa „partyzantów”.
- Na Moczara mówili Jaja Kobyły, bo zawsze zaczynał przemówienie od: „Ja, jako były partyzant…”.
Parsknęli śmiechem.
- Moczar był zdecydowanie antyżydowski, narodowy i nastawiony radykalnie. Ostatecznie doszło do rozgrywki w Olsztynie dwa lata temu. Sprawa była poważna, bo towarzysz Gierek przerwał urlop i pojawił się na miejscu. Część „partyzantów” przeszła na stronę towarzysza Edwarda, a przeciwników wysłano na placówki dyplomatyczne. Moczar stracił stanowisko partyjne i został szefem Najwyższej Izby Kontroli. Przestał był graczem, ale nadal mógł stać się niebezpieczny. Więc Gierek nie patyczkował się z jego dawnymi zwolennikami. Słyszałeś o Aferze „Zalew”?
- No pewnie. Pamiętaj, że jeszcze pięć lat temu Moczar był szefem MSW. Byłem na bieżąco z tą sprawą. Rok temu był proces w sumie kilkudziesięciu pracowników MSW i Komendy Głównej MO oskarżonych o nielegalne działania związane z pozyskiwaniem dolarów i złota. Ponoć zarekwirowano sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów i ponad osiemdziesiąt kilogramów złota.
- Gierek radykalnie zaczął czyścić – przytaknął Chałupka. – I zmierzam do tego, że Plowczyk też należał do starej ekipy „partyzantów” ze wszystkimi ich wadami. Cham i prymityw łasy na pieniądze. Nie potrafił na czas przykleić się do Gierka. Nie załapał się do grupy „franciszkanów” obecnego szefa MSW towarzysza Franciszka Szlachcica. Ten to dziś druga osoba w państwie. Po Gierku.
- Nie wiem, czy nie urósł zbyt szybko i zbyt mocno. Gabinet tuż obok pokoju I sekretarza. – Szymański podrapał się po podbródku. – Wojsko ma Jaruzelski, ale „franciszkanie” mają milicję, urząd bezpieczeństwa, wywiad… Angażuje się w wiele dziedzin. Nie wiem, czy nie dał się w manewrować w coś… Jego ostatnie przemówienie, kiedy mówił o przedyskutowaniu na nowo naszych relacji z Moskwą, to już pachnie tym co się pięć lat temu w Pradze działo.
- Kto skacze zbyt wysoko, może boleśnie spaść – pokiwał głową Chałupka. – Wiesz, że mam wysoko kontakty i stąd dostęp do informacji z najwyższego szczebla. Wolę, dłubać po trochu i mieć święty spokój.
- Plowczyk przyjechał prosić cię o pomoc.
- A widzisz, też tak sądziłem – Chałupka nalał do szklanki resztę whisky. – Myślałem, że zbierał głosy poparcia. Albo chciał się wkupić nowej ekipie. Naszej ekipie. Ale nie.
- Więc po co?
- Nie mam pojęcia. Po prostu wpadł tu. Dał mi tę flaszkę Johny Walkera, ale nawet nie chciał wypić. Grunt mu się palił pod nogami. Stopniowo dawni „partyzanci” albo dostawali wyroki, albo odsuwano ich od urzędów, a on jak gdyby nigdy nic, jeździ po Wielkopolsce.
- Spotkał się też z księdzem…
- A to już nie moja sprawa – roześmiał się Chałupka i sięgnął po kolejną butelkę. – Jeszcze na rozchodnego i bez gadania o polityce, bo mi wtedy gorzej wchodzi. .
Opowiadanie VII
Odsłony: 1673