Prolog

30 marca 1917, godz. 19.00

Dworzec


    Wiosna zawsze przynosi nadzieję. W okopach frontu zachodniego oznaczała ona szansę na przeżycie kolejnego ostrzału czy szturmu na okopy. Była każdym dniem, czy nawet godziną, wyrwaną śmierci. Na głębokich tyłach, w małym wielkopolskim mieście, nadzieja gasła z każdym ostemplowanym wojskową pieczęcią listem, informującym o śmierci ojca lub kolejnego syna.
    Wojna trwała już trzy lata, a informacje z frontu zachodniego coraz częściej pocięte były przez wojskową cenzurę. Żołnierze przyjeżdżający na przepustkę, w niczym nie przypominali uśmiechniętych nastolatków, których niedawno powołano do wojska. Nie mówili zbyt wiele, nie wspominali o bohaterskich czynach, jak ich koledzy z Cesarskiej Armii Niemieckiej walczący na froncie wschodnim. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w pasie okopów przecinających tereny wschodniej Francji dzieje się coś strasznego. A władze niemieckie celowo wybierały do armii niepokornych i zawsze buntowniczych wobec Rzeszy młodych Polaków.
Młody chłopak siedzący na peronie tępo wsłuchiwał się w miarowy stukot kół parowozu, który przetaczał wagony na gostyńskiej stacji. A co jeśli ta wojna potrwa jeszcze dwa lub trzy lata i kiedy osiągnie odpowiedni wiek otrzyma wezwanie do wojska? Jak ich drużynowy rok temu. Miał wtedy ledwo siedemnaście lat.
- Nie było cię wczoraj, Jakubie!
    Zadarł głowę. Stał przed nim wysoki chłopak w naciągniętym na oczy kaszkietem. W zębach gryzł kawałek zapałki. Na pryszczatej twarzy pojawiały się już pierwsze kępki zarostu. Józek Antoniewicz, nazywany przez wszystkich „Szkło”. Chyba dlatego, że kiedy byli jeszcze małymi chłopcami dla zgrywy wpadł na niesioną przed dwóch mężczyzn szybę. Pokaleczył się nieźle, ale zakład wygrał. A może dlatego, że miał sposób by otworzyć każde okno. Niekoniecznie w swoim domu.
- Pewnie znowu bawiłeś się w wojsko z tymi twoimi skautami – ciągnął przybyły. – A mieliśmy iść na wagony. Rozczarowałeś mnie Jakubie Nowicki.
Antoniewicz miał nietypowy zwyczaj zwracania się do kolegów oficjalnie, bez zdrobnień. Może wydawało mu się, że przejmuje rolę nauczyciela czy mistrza pouczającego nieudolnego czeladnika.
- Jakoś odechciało mi się łazić na wagony. Dla mnie nadszedł czas dorosnąć…
- Dorośniesz, jak zaczniesz zarabiać na siebie – przerwał mu bezceremonialnie Antoniewicz. – Możesz szukać roboty i tyrać u Niemca za parę fenigów, a może dobrze pożyć w spółce ze mną i śmiać im się w twarz. Jesteś obrotny szczun i nie masz pietra na widok byle sztyla w mundurze.
- Józef – Nowicki wypowiadał słowa powoli – cholernie cię lubię i jak będę mógł, to zawsze ci pomogę. Ale teraz są ważniejsze rzeczy. Nam się Polska kroi…
- Te skauty zawróciły ci w głowie, chłopcze – splunął pod nogi.
- Chłopcy, to u szewca, przed wojną, drewniane gwoździe w zębach prostowali!
- Bez nerwów, bo na urodzie tracisz - warknął Antoniewicz. - Czy będzie Polska, czy Niemcy, a może Rosja, mój kołtun potrzebuje żarcia, rozumiesz?
- Ale kiedy już masz co do gęby włożyć, pojawiają się rzeczy ważniejsze, za które kiedyś ginęli dziadki i pradziadki Antoniewicze! „Sokół” przygotowuje mnie i innych chłopaków na okazję, kiedy znów chwycimy za broń. Chcemy Niemcom pokazać, że jesteśmy lepsi pod każdym względem. Więc nie ma tam miejsca dla złodziei.
Przez chwilę zapadła cisza przerywana jedynie stukotem przetaczanych wagonów i nawoływaniem kolejarzy.
- Twoja sprawa – machnął ręką – Mam dwóch młodych chłopaków, którzy nie boją się po ciemku wejść na tory.
- Kogo?
- Zenka Kosidruka i Wacka Ograbka.
- Oni mają po dziesięć lat!
- Szybko się uczą. A w razie złapania, przecież ich nie wsadzą. Nigdy nie wiadomo, czy za chwilę nas nie wyślą na front.       Muszę matce zostawić zapas bejmów na czas, kiedy mnie nie będzie.
Ponownie zapadła cisza. Antoniewicz wyciągnął z kieszeni dwa skręty i wyciągnął w kierunku Nowickiego. Ten odmownie pokręcił głową, więc sam zapalił. Ogień zapałki na chwilę oświetlił szeroką bliznę na lewym policzku. Przypomnienie, że w pewnych miejsca o pozycję walczy się bez względu na koszty. Mimo, że miał ledwie siedemnaście lat, trudno byłoby znaleźć w nim choćby nikłe pozostałości młodzieńczej niepewności.
- Józek! Szefie! – od strony placu dobiegło ich nawoływanie biegnącego w ich kierunku chłopaka.
- Tutaj! I zamknij się, Zenonie! – Antoniewicz rozejrzał się niespokojnie. – Jak dalej będziesz tak darł kalafę i gadał do mnie „szefie”, to żarcie będzie ci matka musiała mielić.
- Że co? – zadyszany chłopak wybałuszył oczy.
- Masz za dużo zębów? – uśmiechnął się Nowicki. Zawsze miał słabość do tych podwórkowych urwisów, którzy całkowicie czasem opuszczeni przez ciągle pijanych rodziców musieli szybko dorosnąć.
- Nie – chłopak wybałuszył oczy. – Jak za dużo?
- Nie ważne – Antoniewicz machnął ręką. – Czego chcesz? Dzisiaj nie idziemy na wagony. Nic nowego nie przyjechało.
- Ja nie o tym. Wacka zabrali do szpitala! Dziś po południu.
- Co wywinął? Girę złamał?
- Nie. Dusił się ino. Rano było dobrze, a potem go zabrali. Sąsiadka, co jest tam salową mówiła, że do rana nie dożyje!