Prolog

Prolog

30 marca 1917, godz. 19.00

Dworzec


    Wiosna zawsze przynosi nadzieję. W okopach frontu zachodniego oznaczała ona szansę na przeżycie kolejnego ostrzału czy szturmu na okopy. Była każdym dniem, czy nawet godziną, wyrwaną śmierci. Na głębokich tyłach, w małym wielkopolskim mieście, nadzieja gasła z każdym ostemplowanym wojskową pieczęcią listem, informującym o śmierci ojca lub kolejnego syna.
    Wojna trwała już trzy lata, a informacje z frontu zachodniego coraz częściej pocięte były przez wojskową cenzurę. Żołnierze przyjeżdżający na przepustkę, w niczym nie przypominali uśmiechniętych nastolatków, których niedawno powołano do wojska. Nie mówili zbyt wiele, nie wspominali o bohaterskich czynach, jak ich koledzy z Cesarskiej Armii Niemieckiej walczący na froncie wschodnim. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w pasie okopów przecinających tereny wschodniej Francji dzieje się coś strasznego. A władze niemieckie celowo wybierały do armii niepokornych i zawsze buntowniczych wobec Rzeszy młodych Polaków.
Młody chłopak siedzący na peronie tępo wsłuchiwał się w miarowy stukot kół parowozu, który przetaczał wagony na gostyńskiej stacji. A co jeśli ta wojna potrwa jeszcze dwa lub trzy lata i kiedy osiągnie odpowiedni wiek otrzyma wezwanie do wojska? Jak ich drużynowy rok temu. Miał wtedy ledwo siedemnaście lat.
- Nie było cię wczoraj, Jakubie!
    Zadarł głowę. Stał przed nim wysoki chłopak w naciągniętym na oczy kaszkietem. W zębach gryzł kawałek zapałki. Na pryszczatej twarzy pojawiały się już pierwsze kępki zarostu. Józek Antoniewicz, nazywany przez wszystkich „Szkło”. Chyba dlatego, że kiedy byli jeszcze małymi chłopcami dla zgrywy wpadł na niesioną przed dwóch mężczyzn szybę. Pokaleczył się nieźle, ale zakład wygrał. A może dlatego, że miał sposób by otworzyć każde okno. Niekoniecznie w swoim domu.
- Pewnie znowu bawiłeś się w wojsko z tymi twoimi skautami – ciągnął przybyły. – A mieliśmy iść na wagony. Rozczarowałeś mnie Jakubie Nowicki.
Antoniewicz miał nietypowy zwyczaj zwracania się do kolegów oficjalnie, bez zdrobnień. Może wydawało mu się, że przejmuje rolę nauczyciela czy mistrza pouczającego nieudolnego czeladnika.
- Jakoś odechciało mi się łazić na wagony. Dla mnie nadszedł czas dorosnąć…
- Dorośniesz, jak zaczniesz zarabiać na siebie – przerwał mu bezceremonialnie Antoniewicz. – Możesz szukać roboty i tyrać u Niemca za parę fenigów, a może dobrze pożyć w spółce ze mną i śmiać im się w twarz. Jesteś obrotny szczun i nie masz pietra na widok byle sztyla w mundurze.
- Józef – Nowicki wypowiadał słowa powoli – cholernie cię lubię i jak będę mógł, to zawsze ci pomogę. Ale teraz są ważniejsze rzeczy. Nam się Polska kroi…
- Te skauty zawróciły ci w głowie, chłopcze – splunął pod nogi.
- Chłopcy, to u szewca, przed wojną, drewniane gwoździe w zębach prostowali!
- Bez nerwów, bo na urodzie tracisz - warknął Antoniewicz. - Czy będzie Polska, czy Niemcy, a może Rosja, mój kołtun potrzebuje żarcia, rozumiesz?
- Ale kiedy już masz co do gęby włożyć, pojawiają się rzeczy ważniejsze, za które kiedyś ginęli dziadki i pradziadki Antoniewicze! „Sokół” przygotowuje mnie i innych chłopaków na okazję, kiedy znów chwycimy za broń. Chcemy Niemcom pokazać, że jesteśmy lepsi pod każdym względem. Więc nie ma tam miejsca dla złodziei.
Przez chwilę zapadła cisza przerywana jedynie stukotem przetaczanych wagonów i nawoływaniem kolejarzy.
- Twoja sprawa – machnął ręką – Mam dwóch młodych chłopaków, którzy nie boją się po ciemku wejść na tory.
- Kogo?
- Zenka Kosidruka i Wacka Ograbka.
- Oni mają po dziesięć lat!
- Szybko się uczą. A w razie złapania, przecież ich nie wsadzą. Nigdy nie wiadomo, czy za chwilę nas nie wyślą na front.       Muszę matce zostawić zapas bejmów na czas, kiedy mnie nie będzie.
Ponownie zapadła cisza. Antoniewicz wyciągnął z kieszeni dwa skręty i wyciągnął w kierunku Nowickiego. Ten odmownie pokręcił głową, więc sam zapalił. Ogień zapałki na chwilę oświetlił szeroką bliznę na lewym policzku. Przypomnienie, że w pewnych miejsca o pozycję walczy się bez względu na koszty. Mimo, że miał ledwie siedemnaście lat, trudno byłoby znaleźć w nim choćby nikłe pozostałości młodzieńczej niepewności.
- Józek! Szefie! – od strony placu dobiegło ich nawoływanie biegnącego w ich kierunku chłopaka.
- Tutaj! I zamknij się, Zenonie! – Antoniewicz rozejrzał się niespokojnie. – Jak dalej będziesz tak darł kalafę i gadał do mnie „szefie”, to żarcie będzie ci matka musiała mielić.
- Że co? – zadyszany chłopak wybałuszył oczy.
- Masz za dużo zębów? – uśmiechnął się Nowicki. Zawsze miał słabość do tych podwórkowych urwisów, którzy całkowicie czasem opuszczeni przez ciągle pijanych rodziców musieli szybko dorosnąć.
- Nie – chłopak wybałuszył oczy. – Jak za dużo?
- Nie ważne – Antoniewicz machnął ręką. – Czego chcesz? Dzisiaj nie idziemy na wagony. Nic nowego nie przyjechało.
- Ja nie o tym. Wacka zabrali do szpitala! Dziś po południu.
- Co wywinął? Girę złamał?
- Nie. Dusił się ino. Rano było dobrze, a potem go zabrali. Sąsiadka, co jest tam salową mówiła, że do rana nie dożyje!

Opowiadanie V

Opowiadanie V

Poniedziałek Wielkanocny, 9 kwietnia 1917
Ranek

   Za oknem ponownie dał się słyszeć chlupot wylewającej się z wiadra wody i pisk młodych damskich głosów. Kolejna udana pogoń i … udana nieskuteczna ucieczka. Bo przecież w Śmigus Dyngus, co by nie powiedzieć pozostałość pogańskiego kultu wody, warto dać się oblać. Bo to i oczyszczenie, ale i szczęście i płodność ma przynosić.
   Anna Chmura siedziała przy biurku i wsłuchiwała się w odgłosy na oknem. Lubiła gwar ludzki, puls życia miasta. Co innego jej ojciec. Od kiedy zamieszkali w tym nowym, bo wybudowanym, co poświadczała dumnie data na szczycie potężnego domu, zaledwie pięć lat temu budynku, miał zawsze jakieś problemy. A to nie pasował mu budynek naprzeciwko, a to hałas przejeżdżających wozów. Często cytował Dmowskiego, wskazując na zagrożenie ze strony zniemczonych Żydów. Anna rozumiała jego obawy, nie przekreślała jednak roli mniejszości narodowych w rozwoju kulturalnym i gospodarczym. Jej zdaniem dopóki nie dążyli do interesów sprzecznych z polskimi, można ich było uznać za sojuszników. Ciekawe z kim teraz ojciec dzieli miejsce w okopie walcząc za cesarza?
   Wyjęła grubą kartkę papieru i zaczęła szybko pisać. To jakiego użyła materiału i koloru atramentu miało znaczenie. Dla odbiorcy wskazywał, że to ona jest autorką i określał rangę. Pisała szybko. Jak nigdy przeszkadzały jej święta. Musiała szybko przekazać ważne informacje, a mogła liczyć tylko na formę listowną
   - Nie wychodzisz? – w drzwiach stanęła matka.
   Wyćwiczonym ruchem okręciła się na krześle zasłaniając kartkę papieru, którą zsunęła na kolana.
   - Po obiedzie spotkam się z kolegami.
   - Jakbyś koleżanek nie miała – nastroszyła się matka. – Jak to wygląda? Nie jesteś już dzieckiem, żeby się chłopaki zadawać! Nie wypada dziewczynie, która za chwilę męża będzie szukać.
   - Uwierz mi, mamo – parsknęła śmiechem – że nie mam na razie zamiaru szukać męża. Z Leokadią byłam rano w kościele, a popołudniu chcę się spotkać ze znajomymi. Nie będę się ograniczać do tępych dziewczyn na siłę szukających męża. Nie bawi mnie to.
   - Tu nie Poznań! Pamiętaj, że wróciłaś na prowincję. Wstydu mi narobisz!
   - Mamo jest wojna. Mężczyźni są na wojnie. Kobiety poszły do pracy. Świat się zmienił. Musimy o siebie zadbać.
                                                                                            *
   Potężny budynek z czerwonej cegły nie pasował do otaczających go pięknych willi. Ale przecież nikt nie wymagał od gmachu policji w mieście powiatowym finezji i lekkości konstrukcji. Wręcz odwrotnie – miał budzić strach i poczucie niepewności.
   Sekretarz policji Leonard zajmował duży gabinet i rzadko przyjmował policjantów niższego szczebla, zlecając to ich bezpośrednim przełożonym. Tym bardziej z niechęcią patrzył na miętolącego w rękach czapkę, stojącego przed jego biurkiem człowieka.
   - Mówię ci po raz kolejny, Gloger, że nie interesują mnie w tej chwili pościgi za jakimiś złodziejaszkami.
   - Ale panie sekretarzu, tu nie chodzi tylko o złodziei. Tu chodzi o tych polskich skantów!
   - Jakich skantów do cholery?
   - O polskich harcerzy. Oni się szkolą militarnie. Chodzą na zbiórki i ćwiczą musztrę, śpiewają pieśni antypaństwowe!
   - To ich zamknij! Na co czekasz?
   - No właśnie nie dają się złapać. Są ostrożni, ale mam tam swojego człowieka – Glogerowi zaświeciły się oczy. – Lada moment ich dopadnę, czekam tylko na konkretne donosy. I będę miał na nich wszystkich papiery!
   - To po cholerę latasz nocą po torach i gonisz złodziei kolejowych? – Leonard poczuł, że ma dość tej małej kanalii.
   - Bo śledziłem jednego z nich, Nowickiego. Kiedyś trochę łobuz i nagle się uspokoił. Wiedziałem, że dołączył do tych skantów. Poszedł kraść na wagony i go tam złapali. No to miałem go w garści, ale ta Karska kazała go puścić.
   - Nie Karska, tylko oficer przypisany do transportu. I podziękuj pani Karskiej, że zabrała gówniarza, bo jakbyś go zabrał wbrew poleceniom wojska, to dziś obydwaj mielibyśmy kłopoty. Duże kłopoty – sapnął sekretarz policji.
   - A co oni mają do tego Nowickiego?
   - Nie do Nowickiego, ale do dworca. Mam bezpośrednie polecenie z góry dla moich ludzi: nie szwendać się po dworcu i unikać jakiegokolwiek rozgłosu związanego z tym miejscem. Rozumiesz, Gloger? J a k i e g o k o l w i e k!
Opowiadanie II

Opowiadanie II


Piątek, 6 kwietnia 1917 roku
Gostyń

   Jakub Nowicki dzielił sny na przegrane i katastroficzne. W pierwszych doznawał samych klęsk, w drugich kończył życie w nagły sposób. Najczęściej zastrzelony podczas ataku na okopy. Poranny stukot kół po nierównym bruku ulicy Świętego Ducha zdawał się przypominać śmiercionośny śpiew niemieckiego karabinu maszynowego M08. Przynajmniej tak sobie go wyobrażał.
   Chłopak przez chwilę leżał nasłuchując. Tak robili Indianie. Czytał o tym w książce Karola Maya. I chciał być jak jej bohaterowie.
   Z mieszkania dochodziły go podniesione głosy. Matka była czymś wyraźnie wzburzona. Jakub spał w małym, wygospodarowanym dla niego pokoiku na poddaszu. Było tu ciasno, zimą nawet trochę zimno, ale cieszył się z własnego, nie dzielonego z nikim miejsca. Taką oznaką pierwszego kroku w dorosłość i niezależność. Szybko wciągnął spodnie i zbiegł po schodach. Koszulę zapiął wpadając do kuchni. Wychylona przez wychodzące na podwórze kamienicy okno, matka rozmawiała z kimś na zewnątrz.
   - To tragedia, pani kochana. A taki to dobry chłopak był. Dzień dobry zawsze mówił. Co teraz zrobią bez niego? Starszy brat i ojciec na wojnie, kobita sama została z córkami.
   Jakub nie dosłyszał odpowiedzi z zewnątrz, ale po chwili matka kontynuowała.
   - I to tak nagle, mówisz pani. Zdrowy chłopak z tego Wacka był i w dwa dni się zgarnął. Mówisz pani, że to jakaś zaraza z frontu przywleczona? Starsi opowiadali, że zawsze jak wojna była, to i zaraza ludzi zabierała.
   Z głębi podwórza dobiegł stłumiony głos starej Gęsikowej, zagłuszony przez krzyki wbiegającej do bramy grupy dzieciaków.
   - Ciszej tam, ejbry – ryknęła Nowicka i wobec braku reakcji, odwróciła się od okna.
   - Kto umarł? – Jakub odsunął z niechęcią talerz z jajecznicą. Nie miał ochoty na śniadanie.
   - Ino jedz! – matka zamachnęła się ścierką nad jego głową. – Wacek od Ograbków nie żyje.

                                                                                                     *
   Kwiecień zgodnie ze swą przysłowiową zmiennością raczył raz słońcem, a raz ulewą. Po nocnym deszczu pozostały jeszcze kałuże na chodnikach. Te największe zajęte były przez dzieciarnię, która natychmiast wykorzystała powstałe mini zbiorniki wody, by puszczać w nim wydłubane z kory prowizoryczne statki. Starsi chłopacy chwalili się łódkami z masztami z kawałków papieru i metalowym sterem z zardzewiałego gwoździa. Jakub poczuł ochotę ponownie zostać beztroskim dzieckiem, nie rozumiejącym zła otaczającego go świata. A przede wszystkim bez strachu przed każdym pismem urzędowym, które mogło być wezwaniem na front.
   Miał umówione spotkanie w południe, ale przedtem chciał się jeszcze spotkać ze spotkanym wczoraj Zenkiem Kośmidrem.    Znalazł go siedzącego na chodniku przed walącym się domem na Tkackiej. Chłopak wpatrywał się tępo w uliczną kałużę i bezmyślnie dłubał w niej patykiem.
   - Wacek nie żyje – Nowicki nie miał zamiaru bawić się we wstępu.
   Zenek tępo pokiwał głową i nadal rysował patykiem po wodzie. Jego czarne oczy zrobiły się szkliste. Zakaszlał.
   - Czy wcześniej źle się poczuł? Miał kontakt z kimś, kto wrócił z frontu?
   - Jego bracia i ojciec od dobrego roku nie wrócili na przepustkę. Nawet nie wie czy żyją. Nikogo nowego ostatnio nie było – splunął w środek kałuży.
   - A ktoś chory was odwiedził?
   - Wiosna idzie, wszyscy zdrowi. Dziadek Stasiek tylko się położył i dogorywa, ale to już wiek, panie Jakubie. Coś go pobolewa w żywocie, bo już jedną nogą za tym światem jest.
   - I gruźlika żadnego też w rodzinie Wacek nie miał?
   - No nie, a kaszlał jakby wszyscy chorzy z Marysina na raz – jakby na potwierdzenie swych słów zaniósł się kaszlem.
   - Czyli nie zaraza – mruknął uspokojony Nowicki.
   Zrobił dwa kroki w stronę Rynku i nagle zawrócił. Spojrzał z napięciem na chłopaka.
   - A co z twoim kaszlem?
   - Coś mnie dziś drapie i tyle. Może z żalu.
   - Co robiliście na dworcu dla Józka Antoniewicza?

                                                                                                  *
   Przeszedł przez Rynek z piękną bryłą powstałego niedawno ratusza, wszedł w Klostersstrasse i skręcił za torami w lewo. dalej szedł już prosto kilkaset metrów. Lekko skręcił na przyklejony do ulicy malutki plac z nowym budynku miejskim z czerwonej cegły, gdzie czekało na niego dwoje młodych ludzi: Alojzy Junikowski i Ania Chmura.
   - Czy nie lepiej było spotkać się w pełnym składzie? – Alojzy przywitał go pytaniem.
   - To nie zbiórka zastępu, nie działamy legalnie! – warkną. Chłopak denerwował go. Ostatnio prawie zawsze miał o coś pretensje.
   - Nie legalnie czy legalnie – wzruszył ramionami Junikowski. – Powinniśmy ruszyć na Prusaków. Socjaliści z Kongresówki potrafią zdobyć fundusze na działalności.
   - Jak?
   - Napadają na banki, transporty kolejowe. Terror to strach zaborcy. To działanie dywersyjne na tyłach – chłopak prawie zachłysnął się swoimi słowami.
   - Przypominam ci, że jesteś skautem – warknął Nowicki. – Nie kradniesz, nie zabierasz, co nie twoje. Okradając złodzieja, sam stajesz się złodziejem!
   - Musimy pokazać Prusakom w Gostyniu, że to my jesteśmy tu panami sytuacji! Wysadźmy w powietrze sąd albo jakiś transport kolejowy…
    Postać na stojącym opodal pomniku wydawała się przyglądać mu się z dezaprobatą.
   - Co ty tutaj robisz? – Nowicki zwrócił się do dziewczyny, udając, że nie słyszał propozycji Alojzego.

   - Miałam prawo przyjść z Alojzym – wzruszyła ramionami. – Jak usłyszałam, że spotykacie się w konspiracji.
   - Tu nie ma żadnej konspiracji – zirytował się chłopak.
   - A co? Kobiety nie mogą brać udziału w skautingu?
   - Nie mamy żeńskiej drużyny! A nie ma drużyn mieszanych.
   - Ale mogę nieoficjalnie się przyglądać, a może przydać się wam ktoś, potem zainicjuje drużynę żeńską. Moja kuzynka w Poznaniu już…
   - Może masz rację, Aniu – przerwał Jakub unikając jej wzroku. – Ale o tym lepiej pomyśleć po wojnie.
   - Czuwaj! – rozległo się na ich plecami.
   Prawie podskoczyli z zaskoczenia. To pozdrowienie przypomniało im, że zapomnieli w trakcie burzliwej wymiany zdań o ostrożności. Niski, prawie łysy chłopak, urwał potężny kęs chleba i zaczął rzuć.
   - Jacek Mikołajewski - złożył dworny ukłon w stronę dziewczyny. – Szanownej koleżanki wcześniej nie poznałem.
   - To Ania Chmura, wielbicielka skautingu – wyjaśnił niechętnie Nowicki.
   - Kto wymyślił to miejsce na spotkanie? Od czasu otwarcia tego miejskiego przedsiębiorstwa kręci się tu sporo ludzi – pokręcił głową Mikołajewski.
   - Ja – śmiało podniósł rękę Junikowski. – A co? Nie możemy się gdzieś spotkać przypadkowo, po cywilu?
   - Jest jakaś ważna przyczyna? – przybyły odgryzł kolejny kęs. – Przyznam, że mam tylko chwilę, bo zbieram się na pociąg do Leszna.
   - Chciałem wam tylko rozdać mapy na najbliższe ćwiczenia. No i prosiła mnie o to Chmura…
   - Dawaj te mapy i zmywajmy się stąd – Nowicki nie ukrywał niezadowolenia. – Rozdam chłopakom z mojego zastępu. A pani Chmura niech pogada z naszymi przełożonymi i sama zajmie się utworzeniem drużyny żeńskiej.
   - Mogę skorzystać z twojego doświadczenia? – uśmiechnęła się dziewczyna.
   - To wy się poumawiajcie jak chcecie – Mikołajewski naciągnął czapkę na oczy. – Ja biorę mapy dla moich chłopaków i znikam na dworzec. Widzimy się za tydzień w niedzielę w lesie. Czuwaj!
   W pobliskich zaroślach niemiecki policjant Gloger uważnie przyglądał się młodym ludziom. Nie wyjął notesu i nie zapisywał danych, jak to miał w zwyczaju. Nie słyszał treści rozmowy, ale wcale się tym nie przejmował. Nie musiał.

Opowiadanie I

Opowiadanie I

 

 

Poznań, czwartek, 5 kwietnia 1917

- Uważasz, że to, co robisz nie jest zbyt ryzykowne?
W małym mieszkaniu na poznańskim Rynku powoli zapadał zmierzch, ale żaden z dwóch dwudziestoparoletnich mężczyzn nie kwapił się, by włączyć światło. Cienie zaczynały się już wydłużać, tworząc kombinacje ponurych macek, próbujących omotać chroniące się oazy światła.
- Masz świetne dokumenty – kontynuował młodszy z mężczyzn. – W Szwajcarii, jest dużo Polaków, pomogą zdobyć doświadczenie, kontakty, fundusze. I wrócić kiedy sytuacja będzie gotowa.
- Jestem potrzebny tu. Na miejscu – jego rozmówca pokręcił głową i potarł wąsa. – Musimy przygotować harcerzy do walki.
- To przecież jeszcze dzieci!
- Słyszałeś o powołaniu rocznika 1900 do wojska? Za chwilę nasi skauci będą mieli wybór: walczyć za kajzera na froncie zachodnim przeciw naszym sojusznikom, czy walczyć o Polskę w rodzimej ziemi. Muszą dobrze wybrać. Nie chcę im zafundować koszmaru frontu zachodniego. Ja przez to przeszedłem – zamyślił się na chwilę. - Zapal światło, bo za chwilę nie będę widział własnego nosa.
Młodszy mężczyzna podszedł lampy z okazałym abażurem i po chwili dyskretne światło rozlało się w pomieszczeniu. Skierował się do głównego włącznika żyrandola w pokoju, ale zatrzymał się w połowie drogi.
- Przecież jesteś teraz dezerterem armii pruskiej. Grozi ci aresztowanie!
- Dlatego oddzielamy skautów od organizacji bojowej. Ty zajmiesz się harcerzami. Musimy tworzyć kadrową, mocno zakonspirowana organizacje na ziemiach zaboru pruskiego. I wykorzystamy do tego nasze harcerstwo. Są silni duchowo, religijni, patriotyczni i po podstawowym wyszkoleniu militarnym. A ja chcę nawiązać kontakt z Polską Organizacją Wojskową.
- To Piłsudski – skrzywił się młodszy. – Nie wszystkim to się spodoba.
- Mamy wspólną trasę do punktu Niepodległość. Nic innego się teraz nie liczy. Wyślę kilku ludzi do Warszawy, żeby nawiązali współpracę i liznęli trochę konspiracji. Potem przeniesiemy to na teren poznańskiego. Oczywiście rozumiem twoją niechęć do warszawskich socjalistów Piłsudskiego. Nasza POW będzie od nich całkowicie niezależna.
- Nalegam jednak, żebyś nie dał się aresztować i spróbował przedostać do Szwajcarii – konspirator uparcie wracał do głównego tematu.
- Może masz rację. Ale przedtem muszę jeszcze rozwiązać pewną sprawę – potarł dłonią po zarośniętym policzku. – Mam informacje, że władze pruskie interesują się nagle małym miasteczkiem przy dawnej granicy. Nasz kontakt w sztabie niemieckim przekazał mi, że jakieś jednostki skierowano do Gostynia. Zanim wysłano go na front, zdążył tylko przekazać, że dzieje się coś, jego zdaniem, nietypowego i utajnionego.
- Mam jechać do Gostynia, komendancie?
- Wiem, że to prawie twoje rejony – uśmiechnął się starszy z mężczyzn. – Urodziłeś się w Kościanie, prawda? Ale nie tym razem.
- Mam tam znajomych w Goli. To mój punkt, kryjówka na wypadek, jakby dostał pobór do wojska. Jak nie pójdę walczyć za Niemców!
- Tu masz tu sporo do zrobienia. Będziesz miał harcerzy, ale i zadanie tworzenia POW ze skautów i „Sokoła”. Musimy tam wysłać szybko kogoś innego. Chyba, że masz kogoś zaufanego na miejscu? W Gostyniu?
- Myślę, że to da się zrobić, komendancie!

 

Opowiadanie III

Opowiadanie III

Niedziela Wielkanocna, 8 kwietnia 1917
Wieczór.

   Ostatni podróżujący opuszczali dworzec. Na peronie zostało jeszcze kilka osób, którzy machali wyjeżdżającym, popychani przez wysiadających. Peron dworcowy zawsze skupiał przeciwstawne fale uczuć: żal tych, którzy żegnali odjeżdżających i radość witających powracających bliskich. Nowicki miał wrażenie, że te dwie grupy nigdy się nie bratały, nie nawiązywały wzajemnych relacji, oczekując na przybycie parowozu ciągnącego z mozołem wagony. Jakby szczęście powitań miało mieć status nieskończoności, nigdy nie zakłócane przez smutek pożegnań.
   Ten moment, kiedy na peronie kręciło się najwięcej ludzi, był idealny, żeby ruszyć na bocznice. Znał to jeszcze z czasów, kiedy na początku wojny chodził „sprawdzać” wagony z Antoniewiczem. Kolejarze mieli w tym zamieszaniu inne sprawy na głowie, niż pilnowanie wagonów.
   Wacek lubił zapach siana – wspomniał słowa Zenka Kosidruka.
   - A jakie to miało znaczenie?
   - Bo jak weszliśmy do tego wagonu, to Wacek mówił, że jak w stodole jego wujka na wsi, w Krajewicach. Mi to bardzo tam śmierdziało zgnitymi owocami. Aż se musiałem chustę z szyi na nos założyć.
   - I tam było faktycznie siano? W wagonie?
   - A ni. Tylko jakieś puszki jakby z zielonym krzyżem. Wacek myślał, że to może kościelne, albo lekarstwa jakieś do szpitala, ale mu mówię, że to wtedy byłyby czerwone krzyże. Coś tam podłubał jeszcze, ale chyba nic nie znalazł.
   - Widziałeś to?
   - Ja poszłem do drugiego wagonu, bo nic ciekawego nie było. Ale zaraz musieliśmy wiać, bo mundurowi się pokazali.
   Teraz postanowił odnaleźć ten wagon. Coś tu było nie tak. Nagła śmierć chłopaka i ten dziwny transport. Według Zenka wagon stał na bocznicy od kilku dni. Zsunął kaszkiet, by bardziej zasłaniał twarz i zaczął przesuwać się w stronę wagonów na bocznicy. Trochę zastanawiało go, co miał na myśli Zenek mówiąc o mundurowych. Straż kolejowa machała ręką na drobne kradzieże, na gostyńskich torach nie stało nic wartościowego, ograniczali się bardziej do zapewnienia porządku w budynku dworca i usuwaniu pijanych z torów.
   Gwizd odjeżdżającego parowozu poderwał go do biegu. W tym momencie uderzenia butów w nasyp kolejowy były prawie niesłyszane. Kiedy stukot oddalającego się pociągu stawał się coraz mniej wyraźny, był już przy wagonach. Stały w trzech rzędach. Są z różnych składów – ocenił fachowym okiem. Ten, którego szukał znajdował się pośrodku. Zenek Kosidruk mówił o wyróżniających się potężnych kłódkach na ryglach i czerwonych deskach, z których dwie naderwali włamując się kilka dni temu. Podszedł cicho i chwycił jedną z nich. Cicho zaskrzypiała i uniosła się. Podniósł ostrożnie drugą. Mały Wacek Ograbek mógł się przecisnąć po odbiciu dwóch desek, ale on musiał obluzować przynajmniej jeszcze jedną. Sięgnął do kieszeni płaszcza po obcęgi i zaczął powoli usuwać gwoździe.
   A obiecał sobie, że już nigdy nie pójdzie na wagony. Będzie się brał tylko do uczciwej pracy. Choć to co robił teraz, pocieszał się, było misją, a nie zwykłym plądrowaniem.
   - Co ty tu robisz, przeklęty złodzieju? – masywna dłoń spadła mu na kark przyciskając twarz do desek wagonu. Poczuł jak drzazgi od nadłamanej deski wbijają mu się w skórę.
   - Ja? – wydusił z siebie i poczuł uderzenie kolbą karabinu w plecy. Stracił oddech i osunął się na kolana.
   - Co tam masz, Hans?
   Nowicki usłyszał, że ktoś podchodzi z drugiej strony torów. O ile przed chwilą miał jeszcze plan wyrwania się i ucieczki, teraz rozwiał się w drobny pył.
   - Jakiś gówniarz na torach. Cholerni polscy złodzieje!
   - Kopnij go w dupę i niech się wynosi! Jak jeszcze raz go tu zobaczymy, to nie będziemy się cackać, tylko od razu dostanie kulkę.
   Od strony dworca dobiegł go odgłos szybko zbliżających się kroków. Ktoś nadchodził. Wybawiciel?
   - Bardzo dziękuję panom za złapanie tego złodziejaszka. To polski wichrzyciel, Nowicki!
   - A pan kim jesteś? – jeden z żołnierzy skierował broń w kierunku przybyłego.
   - Pracuję w tutejszej policji, nazywam się Gloger – mężczyzna wyjął jakiś dokument i podsunął pod nos mundurowemu. – Przejmuję tego bandytę. Czeka go proces. Na cały kraj, żeby dać przykład. Ukręcimy łeb temu ich skautingowi. A potem albo więzienie, ale najbardziej wysunięta linia frontu!
   Krzyki policjanta przyciągnęły jednego z podróżnych, który widocznie jeszcze nie opuścił dworca i słysząc zamieszanie zaczął się ku nim zbliżać. Ale odpowiedź przyszła z zupełnie innej strony.
   - Nic nie będziesz nic robił! – zimne słowa padły z ust oficera, na widok którego żołnierze wyprężyli się na baczność i zasalutowali. Nikt nie zauważył jak i kiedy znalazł się tuż przy wagonie. – Masz się wynosić stąd ty i ten zasmarkany kolejowy złodziejaszek.
   - Ale…- zaprotestował Gloger czerwieniejąc ze wzburzenia.
   - Mówię niewyraźnie, ty prowincjonalny kretynie? Tu jest wojsko i jest wojna. Ja wydaję rozkazy, a jak jest wojna, to mogę nawet prowincjonalnego szpiacla zastrzelić jak psa! Wynosić się stąd natychmiast! I żadnego procesu, czy sprawy, bo pociągnę cię pod sąd wojenny, rozumiesz?
   Wściekły policjant szarpnął Nowickiego za rękaw i pociągnął w kierunku centrum miasta. Chłopak wiedział, że upokorzony Gloger nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Teraz na pewno wyślą go na front! Nie było sensu się wyrywać, bo na pewno i tak wiedział gdzie mieszka. Znał nawet jego nazwisko! Skąd?