Prolog

Prolog

Poniedziałek, 16 kwietnia 1973 roku.
Gostyń, ul. Zjednoczonego Ruchu Ludowego.
- Na pewno chcesz iść w tym błocie? – dziewczyna z rozpaczą spojrzała na swoje nowe czarne botki. Późna wiosna 1973 roku nie szczędziła opadów. Zima trzymała długo i ziemia nie zdążyła jeszcze przyjąć roztapiających się zwał śniegu, gdy zaczęły się marcowe deszcze. Ulice wypełniało błoto i kałuże, a przejeżdżające sporadycznie samochody zdawały się nie zauważać przechodzących ciasnymi chodnikami ludzi. Tym bardziej młodych. W efekcie Zosia ze swoim starszym bratem, po pierwszym kontakcie z wylatującą spod kół auta na pół metra w górę lodowatą breją,  postanowili jak najszybciej opuścić niegościnne okolice ulicy PPR-u i przejść skrótem.
- Zawsze chodziliśmy przez Gawrony, to teraz też się przecież nie zatopimy w tym błocie – wzdrygnął ramionami Adam. Był wysokim, czternastoletnim chłopakiem, z modnie rozwichrzoną czupryną. 
- Ale nie po roztopach. I po ciemku – Zosia nie była przekonana.
Zaczynał zapadać zmierzch i światła samochodów wyjeżdżających z ulicy Zjednoczenia Ruchu Ludowego skręcając w PPR-u odbijały się w kałużach między drzewami ścieżki zwanej popularnie Gawrony. 
- Chodź, zdążymy zanim całkowicie się zrobi się ciemno.
Krukowate przywitały ich głośnym skrzekiem. W gałęziach musiało mieszkać, co najmniej kilka stad.  – Ciekawe, czy to już „nasze” gawrony, które wróciły z południa, czy to też jeszcze te wschodnie, ruskie – pomyślała Zosia. Jakoś wszystko, co dotyczyło wschodu, budziło w niej negatywne skojarzenia.
Parę razy nie udało się jej ominąć błotnistej pułapki i już po chwili poczuła nieprzyjemne chlupanie w bucie.  Z ulgą powitała widok wyłaniającej się zza konarów drzew budynek gotyckiej fary. Stąd do domu na ulicy Wolności był już bruk i szerszy chodnik.
Potężna bryła średniowiecznego kościoła kryła cieniem okoliczne łąki. Jak czarna dziura, o której ostatnio czytała w „Świecie Młodych”. 
Nagle jej noga trafiła na okrągły kamień ukryty pod cienką warstwą błota. Zamachała żałośnie rękami w powietrzu pewna, że za chwilę z wielkim klapnięciem trafi w środek wydeptanej końskimi podkowami dziury. W ostatniej chwili poczuła, jak silna ręka Adam chwyta ją za kołnierz kurtki.
- Dziękuję – westchnęła kurczowo trzymając się ramienia brata. – Mama by mnie zabiła za ubrudzoną spódnicę. Niedawno udało się jej dostać materiał, za załatwienie dla sklepowej wiejskiej szynki od rodziny z Małachowa…
Urwała, bo poczuła, że chwyt, który ją podtrzymywał zelżał. Zdążyła jeszcze wystawić ręce, zanim rozległo się charakterystyczne chlup i jej dłonie zanurzyły się w lodowate błoto. Księżyca odbijał się w zmąconej wodzie.
- No nich cię diabli wezmą! Zwariowałeś! – krzyknęła wściekła.
Ale brat nie zwracał na nią uwagi. Stał nieruchomo wpatrzony w okna gotyckiej wieży. Oderwała się od ziemi i wycierając dłonie kraciastą chusteczką spojrzała na miejsce, w które wpatrywał się brat. Na chwilę zamarła. W wąskich oknach gotyckiej wieży co jakiś czas pojawiało się stłumione światło. 
- Adam, co to? – wyszeptała przerażona wskazując w stronę kościoła.
- Nie wiem.
- Może ksiądz albo organista?
- Wtedy by po prostu włączyli światło na całej wieży. A tu miga tylko w pojedynczych oknach – Adam pokręcił głową.
- Zjawy? Duchy zmarłych, którzy kiedyś leżeli pod posadzką kościoła?
 Chłopak wzruszył ramionami. Za nic nie mógł przyznać, że wierzy w duchy. Albo, że się boi. 
- Nie ma duchów. Pewnie to elektryk, który naprawia awarię prądu – wymyślił na szybko logiczne wytłumaczenie.
W tej chwili coś białego wyleciało z okna wieży i ciężko opadło na ziemię. Zofia z krzykiem rzuciła się do ucieczki.

 

Opowiadanie I

Opowiadanie I

Wtorek, 17 kwietnia 1973 roku.
Gostyń, ul. Młyńska.

   Kapitan Marek Szymański nie lubił takich przypadków. Morderstwa rzadko zdarzały się w tym prowincjonalnym mieście. Najczęściej wiązały się z kłótniami miejscowych pijaczków czy awanturami rodzinnymi. Zabójca działał pod wpływem emocji, a jego wykrycie zwykle zajmowało kilkanaście godzin.
   Tym razem sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Trup miał wyraźne ślady uderzenia w głowę. Spod zsuniętej czapki z nutrii sączyła się gruba, zaschnięta już struga krwi. Uderzenie musiało silne i zadane metalowym przedmiotem, bo ciężkie nakrycie głowy nie było w stanie obronić czaszki. Nie ono jednak było bezpośrednią przyczyną śmierci. Rana w okolicach serca sugerowała zadanie kilku ciosów ostrym narzędziem. Ktoś musiał najpierw ogłuszyć tego człowieka uderzeniem w głowę, a potem wbić mu w pierś nóż czy inne śmiercionośne paskudztwo. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zaplanowane działanie. Paskudna sprawa.
   Zwłoki leżały na chodniku, w ciemnej uliczce przylegającej do „Stylowej”, najlepszej restauracji w mieście. Była piąta nad ranem i w niektórych oknach zaczynały zapalać się światła. Ludzie wstawali do pracy na pierwszą zmianę. Za chwilę pojawi się tłum ciekawskich, a informacja o zabójstwie obiegnie lotem błyskawicy całe miasto. W ciągu trzydziestu minut! Cholerny urok prowincji.
- Czy wiadomo już kto to jest, czy nadal nie wolno go dotykać? – Szymański spojrzał z niechęcią w kierunku kręcących się wokół zwłok techników.
- To Roman Plowczyk, syn Antoniego. Lat 53 – sierżant Grzegorz Mgłosiek przewrócił kilka kartek w notatniku. - Zamieszkały w Poznaniu.
- Zatrudniony? Widać, że dobrze mu się powodziło – kapitan potarł nieogolony podbródek.
- Obywatel kapitan nie rozpoznaje? – milicjant ośmielił się wyrazić zdziwienie.
   Było jeszcze ciemno, kiedy trafił na miejsce zbrodni. Nie dotykał zwłok czekając aż technicy skończą pracę.
- Bym się głupio nie pytał, Mgłosiek! Mów szybciej.
- Pan Plowczyk to członek Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu!
Fala gorąca rozlała się po ciele Szymańskiego. Dygnitarz partyjny zamordowany na jego terenie? Czyli za chwilę pojawi się tu ten cymbał, porucznik Wojar z SB! Niech to szlag. Szykowała się naprawdę ciężka sprawa.

Opowiadanie III

Wtorek, 17 kwietnia 1973 roku.
 
Hotel nie wyróżniał się od sąsiadujących kamienic. Jedne drzwi prowadziły do nie restauracji podzielonej na opustoszałą część niealkoholową oraz wypełnioną dymem i smrodem taniego piwa część dla zwolenników mocniejszych trunków. Będąca w pobliżu Kawiarnia "Mocca" stanowiła pewną konkurencję, ale tam serwowane lżejsze napoje i desery. Kilka metrów dalej można było wejść do pomieszczeń hotelowych znajdujących się na piętrze. Recepcjonista odburknął coś na przywitanie, ale na widok legitymacji milicyjnej Szymańskiego prawie stanął na baczność.
- Pokój państwa Plowczyk? – rzucił krótko.
- To wyjątkowi goście – próbował anemicznie zaprotestować – prosili, żeby im nie przeszkadzać odwiedzinami.
- Pana nazwisko?
- Marian Duda – drżący głos ledwo wydobył się z gardła
- Powtórzę ostatni raz – wycedził zimno. – Numer pokoju! I tego Rupeckiego też.
- Sześć i siedem – wyszeptał. – Pójdę z panem oficerem.
- Prosiłem o to? Pan tu zostanie i będzie czekać na mojego sierżanta.
Drewniane schody, nie remontowane chyba od czasów wojny, skrzypiały odpowiadając na każdy ruch Szymańskiego. Hałas dobiegający ze znajdującej się poniżej restauracji skutecznie zagłuszał kroki. Kiedy znalazł się w niedoświetlonym korytarzu zatrzymał się na chwilę, żeby wzrok przyzwyczaił się do półmroku.
- Czy nie uważasz, że to zbyt …? – strzęp rozmowy dochodził z najbliższych drzwi po lewej oznaczonych numerem sześć. – Można…. bilety, ale ty… Tak… starczy na pewno… …
Kapitan rozejrzał. Drugi z numerów, który go interesował znajdował się na końcu korytarza. Zbliżył się do drzwi zza których słychać było rozmowę.
- Ale…. t.. ciebie też….
- Melduję przybycie!
Szymański aż podskoczył. Za nim stał sierżant Grzegorz Mgłosiek wyprężony jak struna. To nie było naturalne zachowanie. Chciał coś dać do zrozumienia. Po chwili zza jego pleców wyłonił się porucznik Wojar.
- Pozwoliłem sobie zabrać się z sierżantem, bo widzę, że pan kapitan idzie tropem rodziny i zaniedbuje walkę z wrogami socjalistycznej ojczyzny. Major prosił, żeby w tej politycznej sprawie trzymać rękę na pulsie i nie pozwolić na zlekceważenie procedur.
- Chyba ktoś musi porozmawiać z wdową, prawda? - wzruszył ramionami Szymański. Zapukał do drzwi i nie czekając na zaproszenie nacisnął klamkę.
- Pani Agata Plowczyk?
Trzydziestoletnia utleniona blondynka odruchowo kiwnęła głową, ale było widać, że zbiera by ostro zareagować na wtargnięcie mężczyzn. Na przód wysunął się sierżant Grzegorz Mgłosiek, jedyny z milicjantów w mundurze.
- Myślę, że nie ma co owijać w bawełnę. Milicja nigdy nie kojarzy nam się z gwiazdorem roznoszącym prezenty. Pani Agato, pani mąż niestety nie żyje.
Kobieta osunęła się na stojący przy stoliku z telefonem fotel i trzęsącą rękę chwyciła szklankę z wodę.
- Roman zmarł? To niemożliwe – mówiła nie patrząc na żadnego z milicjantów – Jeszcze wczoraj czuł się wspaniale.
- Nie denerwowała się pani, kiedy nie wrócił na noc? – Szymański wiedział, że w pierwszych minutach po przekazaniu tragicznych wiadomości, ludzie są w szoku i mówią najwięcej. Dopiero potem uruchamia się system obronny, który reguluje przekazywanie informacji na zewnątrz.
- Często wyjeżdżał na noc. Czasami spotykał się ze starymi kolegami w okolicy i trochę popił. Jak każdy. Wtedy czasem zostawał u nich na noc. Miał wypadek? Mówiłam, ze niepotrzebne nam takie szybkie auto.
- Granatowy Ford Taurus, który stoi przed hotelem, jest państwa?
- Tak – podniosła ze zdziwieniem wyskubane brwi – nie pojechał autem? Myślałam, że miał wypadek… Co właściwie mu się stało?
- Został zamordowany – po raz pierwszy odezwał się porucznik Wojar. – Sądzimy, że mord miał podtekst polityczny. Czy towarzyszowi Plowczyk grożono?
- Nie wiem – bezradnie rozłożyła ręce. – Mąż nie mówił mi o takich sprawach.
- Jak spędziła pani wczorajszy wieczór?
- Zjadłam kolację około godziny siódmej wieczorem. Trwało to może do godziny za kwadrans ósma. Potem przyszedł pan Rupecki, zjadł cos na szybko i wspomniał, że warto posłuchać nowej audycji w radio. Wie pan, kiedy wyjeżdżamy, nie w każdym hotelu jest telewizor. Szczególnie na prowincji i żebym się nie nudziła, Roman kupił mi radio tranzystorowe, żebym mogła słuchać Trójki. Wie pan, o dwudziestej zaczynał się nowy program „60 minut na godzinę”. Wzięłam wino, nota bene podłe mają tu wina, i poszliśmy posłuchać. Skończyło się o dziewiątej wieczorem. Pogadaliśmy jeszcze, bo zaczął się jakiś program muzyki poważnej, a ja raczej nie przepadam za tym. Chyba koło kwadrans do dziesiątej poczułam się zmęczona i poprosiłam, żeby pan Stanisław poszedł do swojego pokoju, ale jeszcze przedtem przyniósł mi papierosy z baru, póki jeszcze otwarty.
- Zdążył kupić?
- Tak, tę podłą knajpę zamykają o dziesiątej wieczorem, więc w ostatniej chwili udało mu się wydębnić paczkę carmenów. Zachodnich tu nie mają. Jak wrócił akurat zaczynały się „Trzy kwadranse jazzu”. Lubię przy tym zasypiać.
- Oczywiście obywatelko Plowczyk – Wojar uznał, że powinien się włączyć. - Czy towarzyszowi Plowczyk miał na oku kogoś z opozycji antysocjalistycznej?
- Nie wiem – kobieta rozłożyła bezradnie ręce. – Mąż nie wtajemniczał mnie w swoje sprawy.
- Gdzie znajdę obywatela Rupeckiego? Będzie u siebie?
- Mogę po niego zadzwonić – uśmiechnęła się Agata Plowczyk. – Nie mają tu telewizorów, ale telefony naszych pokojach są.
Wykręciła chyba cyfrę siedem i w telefonie odezwał się męski głos
- Słucham cię.
- Panie Stanisławie, jest u mnie milicja i chciałaby zamienić z tobą parę słów. Nie żyje Roman – znów puściły jej nerwy i z łzy popłynęły z oczu. Szybko cisnęła słuchawkę na widełki.
- Ford Taunus, który budzi takie zaciekawienie przechodniów należał do pani męża. Niezły wóz. – Szymański podał jej chusteczkę.
- Tak, Roman bardzo się podniecał samochodami. Kupił go rok temu.
- Jest prawie nowy…
- Tak, była jakaś okazja – Agata Plowczyk wzruszyła ramionami. – Kochał to auto, kupił chyba po wizycie w Krotoszynie. Mnie auta nie interesują.
- Jest telefon do pana porucznika Wojara – w drzwiach ukazała się postać recepcjonistki.
- Pozwoli pani, że się pożegnam – gruby esbek zgiął się w ukłonie. – Czekam na ważną z przełożonymi. Gdyby potrzebowała pani pomocy, towarzyszko, chętnie służę.
Szymański miał wrażenie, że wychodząc prawie stuknął butami niczym przedwojenny oficer.
- A jak układało się państwu życie rodzinne? – kapitan kontynuował pytania.
- Chyba nie muszę na ten temat rozmawiać z prowincjonalnym milicjantem – kobieta pogardliwie wygięła usta. – Mogę tylko zapewnić, że byliśmy wzorowym związkiem. Na to też zwracają uwagę władze wojewódzkie dobierając członków.
Szymański chciał jeszcze o cos zapytać, ale drzwi otwarły się i wszedł wysoki człowiek przed czterdziestką. Miał na sobie dobrze skrojoną marynarkę i modną koszulę z długim kołnierzykiem.
- Co się stało? – zwrócił się do Agaty Plowczyk jakby nie zauważając funkcjonariuszy.
- Dowód osobisty – rzucił krótko Szymański. – Pani pójdzie się ubrać i pojedzie z sierżantem Mgłośkiem spisać zeznania na komendzie. Zresztą to niedaleko, możecie iść pieszo. A obywatel Rupecki odpowie na kilka pytań. Kluczę zostawię w recepcji.
- Pali pan? – wyciągnął paczkę caro, kiedy kobieta wraz z milicjantem opuścili hotelowy pokój.
- Dziękuję – Rupecki wydłubał z niebieskiej paczki papierosa i zapalił. – Co chce władza ludowa wiedzieć?
- Już nie jesteś asystentem wysoko postawionego dygnitarza partyjnego, więc w każdej chwili władza ludowa może ci dać w pysk – powiedział kapitan wpatrując się w jakiś odległy punkt pokoju. – Co robiłeś wieczorem?
- Koło w pół do ósmej, a może za dwadzieścia ósma poszedłem coś zjeść do restauracji. Była tam pani Agata, to się przysiadłem. Potem kupiłem wino i poszliśmy posłuchać radia w pokoju Plowczyków. Szefa nie było. Pomyślałem, że poczekam na niego, ale koło wpół do dziesiątej stwierdziłem, że już jest późno i chciałem wyjść. Pani Plowczyk poprosiła mnie żeby poszedł jeszcze kupić jej papierosy. Prawie zamykali bar jak zszedłem do Biskupianki. Już wypraszali gości. Potem już nie wychodziłem z pokoju.
Szymański przyjrzał mu się uważnie i powoli zaciągnął się papierosem.
- Co pan robił w pokoju?
- Czytałem jakiś kupiony na podróż kryminał. Zydler – Zborowski. Skończyłem parę minut po północy.
- Nie zdążyłem spytać pani Agaty, ale wy jesteście jego asystentem, Rupecki, więc pewnie się orientujecie… To normalne, że Plowczyk znikał na noc?
- Często mu się to zdarzało – mężczyzna potarł czoło. – W każdym mieście miał jakiś znajomych z dawnych lat.
- Gdzie byliście wcześniej podczas takich wyjazdów?
- Ostatnio w Kuckach.
- Z kim spotkał się tutaj?
- Był u miejscowego sekretarza PZPR, potem nie pamiętam. Powiedział, że ma kogoś znajomego w mieście. Może to z nim się wczoraj spotkał?
- Jak pan będzie miał coś, co mogłoby pomóc śledztwu, proszę o kontakt. Na razie proszę pójść na komisariat złożyć zeznania. Oczywiście jak skończy z panią Plowczyk.
Rupecki kiwnął głowa i wyszedł. Szymański został sam w pokoju. Zdawał sobie sprawę, że ze względu na rangę zabitego może mieć problemy z uzyskaniem zgody na przeszukanie, postanowił więc wykorzystać nieobecność Agaty Plowczyk.
W szafie znalazł trzy sukienki i jeden garnitur. Nie znał się na damskich ciuchach, ale nie miał wątpliwości, że Agata Plowczyk zakupy robiła w otwartej rok temu sieci Pewex, a nie sklepach odzieżowych, do których chodził z żoną. Również garnitur nie pochodził z Polski. Symbol luksusu wyszyty w postaci napisu Canali na podszewce marynarki, nie zdziwił go. Plowczyk lubił otaczać się luksusem. Sprawdził kieszenie, ale za wyjątkiem chusteczki i rachunku z pralni, nie znalazł nic. Zamknął szafę i sięgnął pod łóżko po walizki. Większa należała do Agaty Plowczyk. Bielizna, kilka książek, dwa sweterki, suszarka do włosów. Standardowy ekwipunek kobiety w podróży. Był pewien, że jego uzupełnienie: kosmetyki i suszarkę znajdzie w łazience. Sięgnął po walizkę zamordowanego. I tu spotkało go rozczarowanie. Dostępu do wnętrza bronił zamek na kod. Szymański zaklął. Będzie musiał jednak oficjalnie wystąpić o przekazanie rzeczy denata, ale jak znał życie, przejmie je służba bezpieczeństwa. Odłożył walizkę na miejsce, ale nie mógł dopchnąć ją do ściany. Coś tam jeszcze się znajdowało. Uklęknął i zanurkował pod łóżko. Z rozczarowaniem wyjął płócienny worek typu żeglarskiego. Widocznie pani Agacie zabrakło miejsca w walizkach. Tylko co tam upychała? Buty? Wkopnął worek pod łóżko i klnąc opuścił pokój. Chciał jeszcze przeszukać pokój Rupeckiego, ale wychodząc w drzwiach zderzył się z Agatą Plowczyk.
- Pan jeszcze tutaj?
- A pani już skończyła przesłuchanie?
- Porucznik Wojar stwierdził, że nie jest to konieczne i przerwał spisywanie zeznań. 

Opowiadanie II

Wtorek, 17 kwietnia 1973.

Komenda Milicji. 
- To bezwzględnie zabójstwo polityczne! - porucznik Wojar machnął ręką z papierosem, nie zważając na to, że popiół spadł na kiepskiej jakości, wypłowiały dywan.
- Nie każde zabójstwo członka PZPR musi być polityczne! – zaprotestował kapitan.
Siedzieli w ciasnym gabinecie Szymańskiego. Mimo otwartego okna, pokój wypełniały kłęby dymu, a ogromna, szklana popielniczka wypełniona była petami. Trzeci mężczyzna w tym towarzystwie, sierżant Grzegorz Mgłosiek, wydawał się łapać powietrze ustami, jak ryba wyjęta z wody.
- To nie byle członek komisji zakładowej Partii! Towarzysz Plowczyk jest bliskim współpracownikiem I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego towarzysza Zasady. Takich ludzi nie zabija się przypadkowo. W tym mieście musi działać opozycja, albo podżegacze imperialistyczni wysłali za nim kogoś ze stolicy.
- Ale po co? – Szymański starał się, by esbek nie zauważył politowania w jego spojrzeniu. – Uważacie, że zamordowany był na tyle znaczącą postacią, że morderstwo polityczne mogłoby się przydać opozycji? Po ostatnich wydarzeniach, towarzysz Gierek uspokoił społeczeństwo…
- Hmm – porucznik przerwał znacząco. - Obywatel kapitan ma na myśli oczywiście ostatnie plenum KC? Wracając do tematu, uważam, że Służba powinna bezzwłocznie zająć się tą sprawą.
- Pozwolicie, że będę trzymał się procedur i sprawdzę każdy wątek.
Mimo kilku lat znajomości, nigdy nie przeszli na „ty”. Szymański nie znosił, tego nadętego, łysiejącego grubasa. Nie przekroczył jeszcze czterdziestki, ale spory brzuch ciasno opinał niebieski sweterek. Jak oni przechodzą testy sprawnościowe? – pomyślał milicjant. Z drugiej strony SB mogło zawsze ustanawiać własne reguły.
- Proszę informować mnie o wszystkich okolicznościach śledztwa – burknął Wojar.
- Oczywiście, obywatelu p o r u c z n i k u – kapitan podkreślił stopień rozmówcy. Wiedział, że choć sam jest teoretycznie wyższy rangą, nie miało to znaczenia. Wobec Służby takie niuanse nie były w ogóle brane pod uwagę. – Chciałbym podkreślić, że wątku politycznego również nie zaniedbam.
Przez chwilę zapadła niezręczna cisza. Wojar wpatrując się w oczy milicjantowi, zdusił niedopałek w popielniczce i wyszedł.
- No i możemy wziąć się do pracy – po raz pierwszy odezwał się sierżant Mgłosiek.
- Dobra, co ustaliliście?
- Roman Plowczyk został zamordowany wczoraj, między godziną 20 a 22. Najpierw ogłuszony, a potem zadźgany. Plowczyk pojawił się w Gostyniu dwa dni temu. Służbowa wizyta. Miał w zwyczaju spotkania w terenie. To coś wyjątkowego, objeżdżał miasta powiatowego i spotykał się z sekretarzami miejskimi Partii. Nie każdy członek egzekutywy wojewódzkiej tak robi, więc chwała mu za to, że „wsłuchiwał” się w głosy oddolne.
- Gdzie zamieszkał?
- Nasz towarzysz  sekretarz proponował mu gościnę, ale wynajął hotel.
- Dziwne.
- Niekoniecznie. Przyjechał z żoną Agatą i asystentem Stanisławem Rupeckim.
- Wiemy coś na temat tego co robił w ostatnich godzinach życia?
Sierżant spojrzał w nieodłączny notes i przesunął kilka kartek.
- Zaraz po przyjeździe, w niedzielę, zawitał w siedzibie Partii przy Świerczewskiego. Uroczyste powitanie, pewnie koniak i wódeczka. Potem pojechał do hotelu.
- A wczoraj?
- Rano miał znów jakieś spotkanie w „białym domku”…
- Sierżancie Mgłosiek!
- Tak, jest. Znaczy na Świerczewskiego.
- A potem? – kapitan zapalił caro.
- Potem nie miał już oficjalnych spotkań.
- Ale z kimś się spotykał przecież. Jakieś zwiedzanie fabryki, spotkanie z przodownikami pracy i egzekutywą powiatową czy coś?
- Według towarzysza pierwszego sekretarza komitetu miejskiego w Gostyniu, chciał mieć ten dzień nieobciążony.
- Dziwne. A co na to żona i ten asystent?
- Jeszcze z nimi nie rozmawiałem.
- Dawaj ich do mnie – szorstko przerwał Szymański. – Nie mamy czasu, bo nas esbecja wyprzedzi. Pojedziemy do nich.
Sierżant kiwnął głową i skierował się do wyjścia. W drzwiach jednak zatrzymał się na chwilę.
- Może, to nie mieć znaczenia, ale wczoraj przedpołudniem z zamordowanym spotkał się major Wacław.
- Wacław, ze Służby Bezpieczeństwa?

Opowiadanie IV

Wtorek, 17 kwietnia 1973 roku.
Komenda Milicji. 
- Nic nie mogłem zrobić – sierżant Mgłosiek bezradnie rozłożył ręce. – Wie pan, kapitanie, jak oni się panoszą.
Komenda Powiatowa Milicji mieściła w budynku po przedwojennym lokalu „Bomboniera”. Szymańskiemu wydawało się czasem, że wyczuwa jeszcze klimat spotkań towarzyskich, a ukryte w ścianach zapachy reklamowanego w okresie międzywojennym specjału - golonki z kapustą,   nadal czekają na lepsza okazję. Początkowo wydawało się, że nazwa „Bomboniera” pozostanie na stale w pamięci mieszkańców, jako określenie tego gmachu. Wkrótce jednak wyparło je inne, zdecydowanie mniej odpowiadające Szymańskiemu – „gubernia.” 
Od dawna budynek był za mały na potrzeby zwiększającej swoje zadania milicji i służby bezpieczeństwa. Mówiono o konieczności wybudowania nowego, okazałego gmachu z dużym terem na parkingi i strzelnicę. Na razie jednak do dyspozycji funkcjonariuszy pozostawały tylko małe pokoje i wąskie korytarze.
- To nie twoja wina. Wiem, że nie mogłeś nic zrobić – Szymański chodził wściekły po niedużym gabinecie. – W dupę wejdzie każdej kreaturze, która jest na szczycie. Nie wiem, czy tego ich tam uczą? Jak zrobić karierę? 
- Takie mamy w dzisiejszych czasach anomalie: żeby zrobić sobie plecy, trzeba włazić komuś w dupę.
- Dobra, bo się zagalopujesz, Mgłosiek! – warknął kapitan. Nie był w nastroju do żartów. – Jest kilka dziwnych aspektów tej sprawy. Zanim zabiorą ją nam koledzy z Poznania, albo ubecy, musimy ją rozwiązać. Pierwsza kwestia: po jaką cholerę spotkał się z księdzem? Nie wyglądał na osobę szukająca wsparcia duchowego. I druga sprawa: co skłaniało Plowczyka do podróży po kraju? Sprawdź ostatnie trasy jakie odbył. Gdzie był, gdzie spał, z kim się spotykał? A wiesz, coś mi wpadło do głowy. Sprawdź, czy tam też spotykał się z duchowieństwem.
- Tak jest. Agata Plowczyk wspominała o kilku miejscowościach. O resztę wypytam Rupeckiego, jako asystent powinien mieć notatki z marszruty swojego pryncypała.
- I to w trybie natychmiastowym. Spróbuj też dowiedzieć się czegoś o denacie. Co robił w czasie wojny i zaraz po wojnie? Czy miał wrogów? Zastanawia mnie, że nosił się jak co najmniej pierwszy sekretarz. A sposób zamordowania bardziej przypomina mi zemstę, niż przypadkową napaść. Zresztą co on, do cholery, robił w nocy na ulicach Gostynia?
- Puszczę chłopaków żeby powęszyli, ale to musi być delikatnie, bo Wojar nas obserwuje. Nie chciałbym stracić pracy za byle potknięcie. 
Mgłosiek machnął ręką, co mogło być odebrane jako zasalutowanie i wyszedł. Przez chwilę, zanim zamknęły się drzwi za sierżantem, do gabinetu wtargnęły odgłosy pacyfikowania protestów jakiegoś pijanego, który zdecydowanie twierdził, że wypił jedynie dwa piwa i należy natychmiast odwieść go do domu. Kilka charakterystycznych głuchych plasknięć zmieniły protesty w pojękiwanie, urwane trzaśnięciem drzwiami. Szymański został sam. 
Podszedł do dzbanuszka z esencją herbaty, wlał trochę do szklanki i dolał gorącej wody. Cukierniczka znów była pusta, więc nawet nie sięgnął po łyżeczkę, żeby zamieszać płyn. Herbata nie wyglądała apetycznie, a jej zapach był trudny do określenia. Podobnie smakowała. Szymański z obrzydzeniem odsunął szklankę. Dzień zaczął się fatalnie, a teraz nawet drobiazgi wyprowadzały go z równowagi.
Wiatr uderzył z siłą w szyby, jakby chciał wedrzeć się do pomieszczenia i porwać ze sobą wszystkie sprzęty. Szymański chwilę szarpał się z uciekającą firanką, która chyba jeszcze pamiętała czasy Bieruta, po czym zamknął okno. Chwilę później wiosenna ulewa na zaczęła się n dobre, przykrywając ciemną pomroką. Szymański włączył lampkę na biurku.
Sprawa morderstwa mogła być szansą dla niego szansą na awans, ale dużo bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że Wojar zrobi wszystko, żeby zdyskredytować. Westchnął. Trzeba natychmiast zacząć działać. Zebrać informacje. Przede wszystkim porozmawiać z recepcjonistką. Wcisnął przycisk połączenia z sekretariatem, ale telefon milczał. Zirytowany wyszedł z pokoju.
- Zosiu, nie masz się czego bać. Nie ma duchów – sekretarka, pani Ulka, jak zwykle wisiała na telefonie rozmawiając z córką. Od kiedy udało się jej załatwić, dzięki koneksjom komendanta, telefon dla siebie, wykorzystywała każda okazję, by cieszyć się możliwością korzystania z tego cudu techniki. – Możesz wracać koło fary. Nie ma żadnych białych duchów… duchy nie wylatują z okien wieży kościoła… Coś wam się wydawało… 
- Hmm – Szymański już od dłuższej chwili starał się zwrócić na siebie uwagę.
- Tak, panie kapitanie? – sekretarka zasłoniła dłonią słuchawkę.
- Proszę połączyć mnie z recepcją Hotelu Polonia – warknął. - Teraz!
Wracając do gabinetu nie omieszkał dać wyraz dezaprobaty głośno trzaskając drzwiami. Był zły. Zły na sprawę, która zburzyła mu pielęgnowany, prowincjonalny spokój. Zły na Plowczyka, że idiotycznie dał się zabić na jego terenie. Zły na siebie, że wpadał w gniew z byle powodu. Tak jak przed chwilą.
- Łączę z Hotelem Polonia – głos pani Ulki był uprzejmy, ale chłodny. 
- Dzień dobry, panie kapitanie – rozpoznał recepcjonistę, z którym rozmawiał wczoraj. Czy oni pracują po dwanaście godzin?
 - Mam do pana kilka pytań, a nie chciałem tylko dlatego wzywać pana na komendę – spróbował być miły. – Czy widział może pan, że w poniedziałek ktoś opuszczał hotel między ósmą a dziesiątą wieczorem?
- Trudno mi powiedzieć – Marian Duda odpowiedział po chwili wahania. – Ja nie widzę, kto wchodzi i kto wychodzi. Często wychodzę z recepcji. Robię naprawy. Od soboty usuwałem awarię sieci telefonicznej. Kopali coś przed hotelem i uszkodzili kabel. Telefony działały tylko między pokojami. Dopiero przed chwilą udało mi się zlokalizować urwany przewód i naprawić. Musiałem też wymienić kran w pokoju numer trzy. Zawsze coś się znajdzie. Ale słyszałem radio u państwa Plowczyków. Głośno się śmiała. Też lubię tę audycję Marcina Wolskiego w „Trójce”. Ale przecież nie wejdę do pokoju gości, żeby posłuchać.
- Jest pan człowiekiem inteligentnym. Czy zauważył pan, coś dziwnego w zachowaniu państwa Plowczyków.
Znowu chwili ciszy w słuchawce. Szymański już myślał, że znów awaria sieli telefonicznej spowodowała przerwanie rozmowy, kiedy Duda odezwał się ponownie.
- Wie pan, kapitanie, nie powinniśmy mówić źle o tych, co nami rządzą – mówił powoli zastanawiając się nad każdym słowem. – Ale tu mówimy o ludziach, a nie o Partii. No i w sprawie o zabójstwo. Więc ten Plowczyk to był ostatni cham. Mieli pieniądze. I to takie, o jakich ja nawet nie śniłem. Ale między nimi nie było dobrze. Ja tylko widziałem, że kiedy wchodziła z nim po schodach, to nie odebrał od niej walizki, a kiedy na chwilę zatrzymała się na szczycie schodów, to pchnął ją, bo mu zastawiała drogę.
- Widział pan jak się wprowadzali do pokoju? Czy mieli tylko walizki?
- A co mieli jeszcze mieć? – zaśmiał się recepcjonista. – Rower ze sobą nie wieźli. 
- No raczej – kapitan udał, że rozbawił żart. – Czy może mnie pan połączyć z panią Plowczyk?
- Oczywiście – Duda przeszedł na ton służbowy. – Łączę.
Szymański początkowo planował porozmawiać z żoną zabitego w hotelu. Ale po pierwsze nie wiedział, że Plowczyk, pewna parasola ochronnego gwarantowanego przez Wojara raczej go spławi. A po drugie… wlał popijać nawet najgorszą lurowatą herbatę w ciasnym gabinecie, niż narażać się na przemoczenie w zimnym deszczu. 
W słuchawce  odezwał sygnał przełączania i po chwili usłyszał głos Agaty Plowczyk.
- Halo!
- Dzień dobry. Kapitan Marek Szymański. Komenda Milicji Obywatelskiej w Gostyniu. Czy możemy zamienić kilka słów.
- Już z panem rozmawiałam – chłód w głosie mógłby zmrozić nawet polarne niedźwiedzie. – I nie mam najmniejszej ochoty kontynuować. Nie wiem czy pan pamięta, ale właśnie straciłam męża. Pakuję się i wracam do domu, do Poznania.
- Bardzo proszę, żeby pozostała pani jeszcze trzy dni – zaczął.
- Chyba pan żartuje? – przerwała mu. – Pan mnie więzi? Nie mam zamiaru pozostać tu ani dnia dłużej.
- Proszę się nie denerwować – Szymański starał się uspokoić swoją rozmówczynię. – Staramy się potraktować panią szczególnie. Dziś porucznik Wojar zwolnił panią z przesłuchania, ale my musimy mieć pełną dokumentację. Wyślę jutro do pani, do hotelu, sierżanta, żeby spisał zeznania. Możemy się umówić, że jeżeli wszystko w papierach będzie w porządku, to pojutrze, w czwartek może pani wracać do Poznania. Chyba niecałe dwa dni, to aż tak dużo, prawda? 
W słuchawce odpowiedziała mu cisza. Już wydawało mus się, że Agata Plowczyk rzuciła słuchawką, ale usłyszał jej westchnienie. Musiał kuć żelazo póki gorące.
- Oczywiście wiem, że nie mam prawa tego od pani wymagać. Mogłaby pani wyjechać choćby natychmiast, ale wówczas sprawę przejęłaby któraś poznańska komenda – łgał jak najęty – i wszystkie wyjaśnienia należałoby złożyć od nowa. Więc jeżeli może pani jeszcze wytrzymać te symboliczne czterdzieści osiem godzin, to byłbym wdzięczny.
- W czwartek o siódmej wieczorem wyjeżdżam. A jutro niech najpierw ten sierżant zadzwoni i się umówi! 
Trzask słuchawki z impetem odkładanej na widełki nie poprzedziła żadna forma pożegnania. Ale Szymański zatarł ręce z zadowolenia. Zyskał dwa dni. Bardzo pracowite dni. Musiał umówić się na jeszcze jedno spotkanie. Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je.
- Pani Ulko, proszę mnie połączyć z pierwszym sekretarzem.
- Z towarzyszem Edwardem? – oczy sekretarki stały się wielkie jak pięciozłotówki z rybakiem.
- To chyba się pani nie uda – roześmiał się. – Z naszym pierwszym sekretarzem, towarzyszem Chałupką.